A przecież Tammy była równie piękna i atrakcyjna jak jej matka i siostra. można naprawdę być dorosłym, jeżeli naprawdę nie było się dzieckiem... - Nie - odparła zdecydowanie. - Nienawidzi duchów przeszłości. Tak naprawdę Mark boi się duchów. Czegoś, czego nie ma. - Na przykład? - Na przykład to na ciebie może paść obowiązek opowiedzenia mu o wypadku Billy'ego Paulika. 16 - Czy zastałam Jessicę DeBlance? - spytała Sayre przyciszonym tonem, którego zazwyczaj używa się w bibliotekach. Siwowłosa kobieta zza biurka uśmiechnęła się do niej ciepło. - Jessica jest w pracy, ale wyskoczyła na drugą stronę, do piekarni, żeby kupić nam świeże babeczki. - Czyli wróci tu jeszcze? - Powinna być za jakieś pięć minut. Sayre przeniosła się do czytelni, której okna wyglądały na małe, urokliwe podwórko. W płytkiej kałuży kąpało się stado wróbli. Krzewy hortensji uginały się pod ciężarem błękitnych i różowych pąków, wielkich niczym urodzinowe balony. Ceglany płot oplatały gałęzie drzewa figowego i bluszcz. Panował tu przyjemny, zachęcający do przebywania w tym miejscu spokój. Od chwili, gdy zeszłej nocy, w hotelu, Sayre kazała Beckowi Merchantowi wynosić się z pokoju, nie zaznała ani chwili odpoczynku. „Kłamiesz”, wyszeptał. Oskarżenie zabolało, tym bardziej że miał rację. Sayre zaprzeczyła, że wiedziała, iż między nimi dwojgiem coś się święci. Powiedziała też, że wcale tego nie chciała. Ale Beck zniweczył wszystkie jej starania krótkim: „Kłamiesz”. To jedno słowo rozbrzmiewało echem w jej myślach teraz, tak samo jak zeszłej nocy, nawet podczas niespokojnego snu, w jaki zapadła. Obudziła się, nadal głęboko upokorzona i wściekła na Becka, chociaż chyba bardziej na siebie. On to przewidział. „Kłamiesz” odnosiło się też jeszcze do czegoś, o czym Beck nie miał i nie mógł mieć pojęcia. Sayre utrzymywała, że zostaje w Destiny ze względu na pamięć swojej matki, aby zobaczyć, jak dalece, jeżeli w ogóle, Chris był wplątany w śmierć Danny'ego. Tymczasem prawdziwym powodem było przede wszystkim jej nieczyste sumienie. Odtrąciła Danny'ego zaledwie na kilka dni przed jego śmiercią. Poczucie winy z tego powodu było tak wszechobecne w jej duszy, jak wilgotne powietrze znad Zatoki w jej otoczeniu. Nie mogła od niego uciec. To właśnie uczucie przywiodło ją dziś rano do biblioteki. - Sayre? Podniosła wzrok i zobaczyła Jessicę DeBlance, stojącą obok jej krzesła, - Mam chyba zły zwyczaj podkradania się do ciebie - rzekła przepraszająco narzeczona Danny'ego. - Za każdym razem to moja wina. Ostatnio trapi mnie wiele rzeczy. - Jestem zaskoczona twoim widokiem. Myślałam, że wyjechałaś już wczoraj, - Zmiana planów. Próbowałam dziś rano zadzwonić do ciebie do domu, a potem na komórkę. Nie mogłam cię złapać i wtedy przypomniałam sobie, że poznaliście się z Dannym w bibliotece publicznej. Pomyślałam, że może nadal tu pracujesz i postanowiłam wpaść. - Słyszałam o zawale pana Hoyle'a. Czy to dlatego zostałaś? - Między innymi... - Sayre spojrzała na siedzących w pomieszczeniu czytelników. - Czy możemy porozmawiać w jakimś bardziej prywatnym miejscu? Jessica zaprowadziła ją do malutkiego pokoiku wypełnionego książkami. Niektóre były jeszcze zapakowane, inne piętrzyły się w nierównych stosach, zajmujących każdy wolny fragment powierzchni magazynu. - Dary - wyjaśniła, usuwając stertę książek z krzesła i gestem zapraszając Sayre do zajęcia Z całą pewnością tak, świadczył o tym tamten pocałunek. Odpowiedziała na jego pieszczotę, a jemu prawie odjęło ro¬zum z pożądania... Jęknął na samo wspomnienie. za kim się tęskni... - Chodźmy poszukać Madge - powiedział książę do Henry'ego. Tammy uznała, że to dobra okazja, by zadać Jego Wy¬sokości parę niedyskretnych pytań. Nawet jeśli się obrazi, nie będzie mógł nic zrobić. Przecież nie wyrzuci jej z sa¬molotu. - Ty chyba w ogóle nie spałeś? - spytała z troską. kierunku swojego mieszkania po drugiej stronie kuchni. Wziąwszy sobie do serca słowa, które rzucił jej na odchodne Beck, Sayre ubrała się szybko i przyjechała tutaj. Teraz jednak zastanawiała się, czy jej spontaniczna decyzja była słuszna. Żałowała, że nie poprosiła Selmy o wywołanie Huffa z sypialni. Ten dom przestał być jej domem. Wspinając się po schodach, w środku nocy czuła się jak intruz. Panowała tu niepokojąca cisza. Klatka schodowa była tak ciemna, że z tej wysokości ledwie widziała podest na górze. Nie była tu od wieków. Ostatnim razem, gdy nimi schodziła, dźwigała walizkę, odchodząc na zawsze - a przynajmniej myślała, że odchodzi na zawsze. Bała się, co przyniesie przyszłość, ale nie wahała się stanąć z tym twarzą w twarz. Teraz, gdy postawiła stopę na górnym podeście, ogarnęły ją podobne uczucia. Następny krok był już łatwiejszy. Zatrzymała się na chwilę, aby spojrzeć na portret matki, i poczuła znajome uczucie nostalgii. Czy brakowało jej tej kobiety, która uśmiechała się do niej z obrazu, czy też tęskniła za ideą matki, kogoś, kto ukoi smutki i ból, zawsze doradzi i nigdy nie przestanie bezwarunkowo kochać? Korytarz na piętrze był oświetlony dwiema lampkami nocnymi, podłączonymi do gniazdek w listwie przypodłogowej. Chodnik, jeden ze skarbów Laurel, jej duma i dziedzictwo po prababce ze strony matki, tłumił odgłosy kroków. Drzwi do pokoju Danny'ego były zamknięte. Sayre zwolniła, ale przeszła obok, nie otwierając ich. Czuła, że wejście do środka będzie profanacją równą podeptaniu jego grobu. Wspomnienia tragedii były wciąż zbyt świeże. Drzwi do pokoju Chrisa były uchylone. Z opowieści Selmy wynikało, że wprowadził się do swojego starego pokoju po tym, jak Mary Beth przejęła ich rezydencję w Meksyku. - Wyposażyliśmy sypialnię inaczej niż wtedy, gdy mieszkał tutaj jako kawaler - powiedziała. Sayre zerknęła do środka przez szparę i, niemal wbrew sobie, przyznała, że pokój został urządzony ze smakiem, Meble dobrej jakości, lecz bezpretensjonalne, wszystko w neutralnych kolorach. Wnętrze było przestronne i wyposażone po męsku, sama podobnie zaprojektowałaby wystrój mieszkania kawalera. Przez szparę pod drzwiami prowadzącymi do sypialni Huffa sączyło się światło. Zapukała dwa razy, szybko, nim w jej umyśle pojawiły się wątpliwości. Drzwi otworzyły się natychmiast. Ojciec i córka wpatrywali się w siebie w powstałej między nimi próżni. Huff wyciągnął z ust dymiącego papierosa i spojrzał na nią zdziwiony: - Spodziewałem się Chrisa lub Becka - powiedział. - Chciałam z tobą porozmawiać. - Z twojego tonu mógłbym raczej wnioskować, że chcesz mi rozszarpać gardło. - Huff zmarszczył brwi. - Poszczułeś na Clarka Daly'ego swoje psy. Włożył do ust papierosa i odwrócił się. - Wejdź. Równie dobrze możemy to załatwić teraz - powiedział. Sayre weszła za nim do pokoju, który również został przemeblowany. Kiedy jeszcze mieszkała w tym domu, główna sypialnia pozostawała urządzona tak jak za życia matki. W którymś jednak momencie pełne falbanek dekoracje Laurel zastąpiono bardziej gustownymi zasłonami i narzutami na łóżko. Huff wskazał na mały podręczny barek. - Nalej sobie drinka. - Nie chcę pić. Chcę odpowiedzi. Czy kazałeś pobić Clarka? - Nie wiedziałem, że to będzie Clark. - Mimo to spuściłeś swoje psy ze smyczy. Chciał. Nigdy niczego bardziej nie pragnął. Jednak gdy¬by to zrobił, już nigdy nie potrafiłby się jej wyrzec. To mu¬siałoby być na zawsze. A on nie zamierzał wiązać się na zawsze. Nie umiał kochać. Nie chciał. Nie potrzebował. Nie życzył sobie. - Ingrid akurat nie przepada za dziećmi. Zresztą, to taka dość przelotna znajomość, nic poważnego. A Henrym po¬trafię zająć się sam. - Tak? To czemu nie chcesz do nas zejść? - Pilot uważa, że najpiękniejsze w życiu jest Nieznane i że najbardziej tęskni się za Nieznanym...
słońca na Ziemi, a kiedy słońce wzeszło już wysoko, poprosiłem go, żeby narysował mi baranka. Bardzo chciałem - Nie wierzę w to - powiedziała z trudem gdzieś w przestrzeń. Nie odpowiedziała od razu, lecz wpatrywała się w Różę, którą Mały Książę ostrożnie trzymał w dłoniach. Dopiero
- Jak to?! - spytała z przejęciem Debra. - Rozmawiałaś z nim? drugi ponurą ciemnością. A może to wszystko miało sens: kobieta, - Zapomnij o prezerwatywach - nachyliła się do niego i
- Ale ja lubię wyzwania. Idiotka - powiedziała do siebie i zacisnęła palce na kierownicy. Jechała do miasta. Do Prosperity. Dlaczego wyjeżdżasz? Przecież zawsze chciałaś Briga, a teraz jest twój. On cię kocha. Powiedział, że cię kocha. Dlaczego wyjeżdżasz? Bo muszę. Jestem żoną Chase’a. Już nie. Chase nie żyje. Ty go nie zabiłaś. Nie zabił go Brig. Po prostu tak się stało. Kochasz Briga! Do cholery, dlaczego wyjeżdżasz? Muszę. Spojrzała we wsteczne lusterko, zobaczyła w nim swoje oczy i zwolniła pedał gazu. Wyjeżdżasz, bo się boisz, Cassidy Buchanan. Boisz się, że kochasz za bardzo, boisz się przyznać, że Brig był zawsze w twoim sercu, boisz się przyszłości, o której nawet nie śmiałaś marzyć. Przyznaj się, Cassidy, jesteś gówniarą. O Boże! Nacisnęła hamulec i jeep zjechał na pobocze. Samochodem zarzuciło, a opony zostawiły ślad przy linii na drodze. Cassidy znowu spojrzała w lusterko, we własne oczy. Nigdy nie uciekałaś od walki, Cassidy McKenzie, i na pewno nie będziesz robić tego teraz. Kochała Briga. On kochał ją. Nic nie mogło stanąć im na drodze. Cokolwiek los im zdarzy i jakkolwiek się czują z powodu śmierci Chase’a, mogą przez to przejść. Zapomnieć o przeszłości. Stawić czoło przyszłości. Razem! Radość zagościła w jej sercu. Wróci, zanim Brig się obudzi. A kiedy otworzy oczy, kiedy świt rozjaśni im twarze, powie mu, jak bardzo go kocha. A potem mu to pokaże. Skręciła kierownicę i nacisnęła z całej siły pedał gazu. Jeep zawrócił przechylając się na bok. Jechała do domu. I wtedy zobaczyła pomarańczową łunę na horyzoncie, złote światło, którego nie powinno być o tej porze nocy. Serce w niej zamarło. Na chwilę przestała oddychać. Nie! To niemożliwe! - Proszę, Boże, nie! W głębi duszy wiedziała, że coś się stało, ale nie mogła uwierzyć, że wybuchł następny pożar - w jej domu... O Boże, proszę, tylko nie Brig! - Wyłaź z łóżka, łajdaku! - Trzask ładowanej strzelby przerwał ciszę w pokoju. Cassidy? Gdzie jest Cassidy? Brig podniósł głowę i strach chwycił go za serce. Patrzył w lufę strzelby, którą trzymał Derrick Buchanan. Zaciskał palce na spuście. - Powinienem był to zrobić dawno temu! - O czym ty mówisz? - Brig natychmiast otrzeźwiał. W pokoju było ciepło, ale Briga mroził strach. Widział jedynie lufę strzelby wycelowaną w jego głowę. Nie było przy nim Cassidy. Dzięki Bogu. Chyba że... Chyba że Derrick już ją znalazł. - Wkładaj portki, McKenzie. - Derrick splunął. Jego twarz wykrzywiła się w gwałtownej złości, aż Brig skulił się. Zaschło mu w gardle i z trudem oddychał. Chociaż była noc, w pokoju było dziwnie jasno. I gorąco. Unosił się przejmujący zapach strachu. Gdzie jest pies? Powoli, żeby nie zdenerwować brata Cassidy, Brig założył dżinsy. Cały był spięty, gotowy uchylić się w razie potrzeby. - Gdzie jest Cassidy? Derrick wzruszył ramionami. - Nigdy nie mogłeś połapać się w swoich kobietach, co? - Była tu ze mną. Musi być bezpieczna. Na pewno jest. Strach przenikał go do szpiku kości. - Ale jej nie ma. Nie ma też jeepa. Kochasiu, nie masz kogo zawołać na pomoc. Poczuł ulgę. Jeżeli Cassidy jest bezpieczna, to nic więcej go nie obchodzi. Nic więcej nie ma znaczenia. A wyglądało na to, że Derrick nie kłamie. Nie w takiej chwili. Był pełen nienawiści do Briga. Skłamałby z rozkoszą, że już zrobił jej krzywdę, żeby sprawić mu ból. - A jeżeli chodzi o psa, to albo zeżarł truciznę na szczury, albo Cassidy zabrała go ze sobą, bo też go tu nie ma. Na szczęście dla mnie. Nie cierpię kundli. Brudnych mieszańców. Oczy Derricka zrobiły się ciemniejsze. Brigowi napięły się mięśnie. Chciał chwycić broń i wycelować Derrickowi w łeb, ale był na przegranej pozycji. Derrick strzeliłby do niego pierwszy, więc się powstrzymał i gorączkowo myślał, co robić. Starał się zyskać na czasie. Derrick skinął głową w stronę drzwi i warknął: - Jak to jest pieprzyć się z obiema moimi siostrami? - Jego oczy wąskie jak szparki, patrzyły z furią. - Co? Derrick pomachał bronią w stronę drzwi. Brig zrozumiał że ma wyjść z sypialni. Wyszedł na korytarz z łomoczącym sercem. Czuł, że podniósł mu się poziom adrenaliny. - Może mi powiesz, która była lepsza? Angie czy Cassidy? Zawsze mnie to ciekawiło. Z Cassidy się nie zadawałem. - Zamknij się!
- Czemu tak ci zależy? - zainteresowała się. – Przecież podobno nie chcesz rządzić? Mark wziął prysznic w rekordowym tempie, wskoczył w dżinsy, włożył koszulę i sięgał właśnie po buty, gdy nie¬oczekiwanie powodowany nagłym impulsem postanowił wyjść z zamku boso. Szybko tego pożałował. Alejka między marmurowymi schodami a trawnikiem była wysypana żwi¬rem, który boleśnie wbijał mu się w stopy. Mark skrzywił się mimo woli, a Tammy roześmiała się na ten widok. - Ze wciąż stajesz się sobą i że zależy to tylko od ciebie. - Miło mi. Mark. Tammy, musimy porozmawiać. - Sądząc po jej niezdarnym piśmie... - zaczęła Tammy zdławionym głosem. - ...ona chyba też ostro piła. - Owszem, pasują, a sądząc po zawartości garderoby, nie będę musiała nic kupować aż do osiągnięcia przez Henry'ego pełnoletniości. Coraz bardziej kręciło się jej w głowie od pytań, na któ¬re nie znała odpowiedzi. W końcu spojrzenie Marka, peł¬ne zrozumienia i troski, zaczęło wydawać się jej jedyną pewną rzeczą, której można się uchwycić, jak liny ratun¬kowej.